podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Ameryka Północna » Dolina Śmierci, Góra Życia
reklama
Tomasz Figurski
zmień font:
Dolina Śmierci, Góra Życia
artykuł czytany 11137 razy
...A jest to trasa niezwykle malownicza. Droga poprowadzona jest zboczem i przecina szereg wąwozów. Z lewej strony rozpościera się widok na mieniące się w słońcu dno doliny, gdzie wśród wysadów solnych dopatrzono się "Diabelskiego pola golfowego" (ach, ci Amerykanie...). Z drugiej strony oczy gubią się w pogoni za kolorami Artists Palette. Mnogość barw, formacji skalnych i ich kształtów pozostawia niezapomniane wrażenie. Jak się możemy domyślić owym artystą był nikt inny, jak tylko czas, a co za tym idzie szereg procesów geologicznych, z ruchami tektonicznymi i erozją na czele. Z żalem odwracamy wzrok i odjeżdżamy. Jednakże nie są to ostatnie cuda przyrody, jakie dano nam widzieć owego październikowego dnia.

Tuf, piach i znowu benzyna

Nie później jak kilkanaście mil dalej odbijamy od głównej drogi, by podziwiać tzw. naturalne mosty. Powstały w okresie, gdy klimat był wilgotniejszy a erozja silniejsza. Powalają na kolana swoją wielkością i samym faktem, że istnieją - wyrzeźbione w miękkim wulkanicznym tufie przez płynącą z wielką siłą wodę. Ostały się do dziś jako pamiątka tamtych czasów.
Pchani pasją odkrywania rzeczy niesamowitych pędzimy dalej, aby dotrzeć do Zabriskie Point - miejsca, z którego można podziwiać inny efekt mijania dziejów. Są to piękne żłoby i pagóry powstałe w warstwach pyłu, poddanego silnym czynnikom rzeźbotwórczym. Smukłe kształty, przepiękne pastelowe kolory, ogrom formacji skalnych zatrzymuje nas w tym miejscu na parę ładnych chwil. W głowie porównuję to miejsce do widzianych niegdyś kominów Kapadocji i nie mogę uwierzyć, iż znowu mogę być częścią tak niezwykłego krajobrazu. Jakby tego było mało rozpoczyna się zachód słońca, który rozpala skały czerwonym żarem. A przecież przed nami jeszcze jeden cel - piaski pustyni.
Wyciskając ile się da z silnika naszego trzylitrowego samochodu pędzimy przez zanurzającą się w ciepłym półmroku dolinę. Powoli zwiększamy wysokość, lecz wciąż jesteśmy poniżej poziomu morza. Nasza radość jest ogromna, gdy już przy szarzejącym niebie widzimy ogromne pole wydmowe z wielkimi, górującymi nad nim, barchanami. Jak najszybciej biegniemy w tamtą stronę, by dotknąć po raz pierwszy pustynnego piasku. Jest jeszcze ciepły po całodziennym "spotkaniu" ze słońcem. Siadamy na nim i tak spędzamy ostatnie chwile tego długiego dnia. To, że był długi, okazuje się niebawem, gdy w mrokach kalifornijskiej nocy przemierzamy Góry Panamint. Tuż za Przełęczą Towne zapala się kontrolka rezerwy paliwa. Najwyższy czas, zważywszy że za nami jest już ponad 400 km od ostatniego tankowania. Z duszą na ramieniu jedziemy w stronę Lone Pine, naszej docelowej mieściny. Z wielką ulgą zauważamy majaczące w oddali neony stacji benzynowej. Po "napojeniu rumaka" szybko znajdujemy nocleg i nieświadomi otaczających nas widoków kładziemy się spać.

Piękna, wysoka, pachnąca...

Jakież zaskoczenie przeżywamy rankiem... i to z kilku powodów. Po pierwsze wcześnie wstajemy, a to nieczęsto mi się zdarza. Druga niespodzianka czeka na nas za drzwiami. Po ich otwarciu uderza w nas tak niespodziewany odór, że wydaje się najgorszy na świecie. Jest to nic innego, jak świadectwo "oddania" przez skunksy roli, jaką powierzyła im natura. Jednak szybko o tym zapominamy, bo przed nami majaczy w rannym słońcu sylwetka przepięknych gór. Mount Whitney - najwyższa góra (4418m n. p. m.) łańcucha Sierra Nevada, Kalifornii, a także całych kontynentalnych Stanów Zjednoczonych (bez Alaski) - tak nas oczarowuje, że czym prędzej chwytamy za aparaty, kluczyki do samochodu i już po chwili jesteśmy w drodze. Nasz cel to jak najbardziej się do Niej zbliżyć, na tyle tylko na ile nam oczywiście Ona pozwoli. Przemykamy wśród Wzgórz Alabama - scenerii niejednego westernu i kilka chwil później wspinamy się trawersami po zboczach góry. Naszym oczom ukazuje się widok na całą Dolinę Owens, cudownie zamgloną w porannym słońcu. W oddali majaczą ośnieżone szczyty White Mountains, a przed nami dolinka, w którą wjeżdżamy. Na jej końcu majestatycznie stoi Ona - Mt. Whitney. Dokoła wiele kolorowych traw, krzewów, coraz więcej drzew - jednym słowem otacza nas życie, którego tak brakowało w Dolinie Śmierci. Niestety pora ruszać w dalszą drogę na północ. Wracamy do motelu, pakujemy się i przy dźwiękach Iron Maiden pędzimy dalej.
Do dziś chętnie powracam myślami do tamtego dnia, w którym tak wiele się wydarzyło. Dnia, kiedy to byliśmy w najniższym punkcie Stanów Zjednoczonych, a nocowaliśmy u stóp najwyższej góry. Dnia, kiedy to bez zastanowienia pokonaliśmy 800 km nie czując porażającego zmęczenia, które zastąpiła chęć poznawania, odkrywania tego, co w naszym życiu najpiękniejsze.
Strona:  « poprzednia  1  [2] 

górapowrót
kursy walutkursy walut
USA (dolar) 1 USD =  3,76 PLN
[Źródło: aktualny kurs NBP]